wtorek, 3 lutego 2009

List do mistrza

Drogi Panie Adamie,

W ostatnim liście wspomniałem Panu o kinematografii, wynalazku, który jak się okazało, został stworzony ku uciesze wielu ludzi nie przepadających za czytaniem książek. Dnie spędzone na przewracaniu kartek w pełnym skupieniu, zamieniły się w dwie godziny wpatrywania się w ekran. To Pana zaskoczy futurystyczny heros walczący o prawo i sprawiedliwość naszej planety, to znów bohaterzy tragedii i komedii Shakespeara zamiast na scenie, poruszać się będą za szklaną barierą światła. Niech Pan przyzna, zaiste bardzo wygodne. Teraz gdy czas tak szybko upływa i jeszcze szybciej rośnie jego wartość, czytanie powieści, nowel czy bajek jest najnormalniejszą jego stratą. Największym echem odbija się to wśród młodzieży. Wie Pan te zabawy, różne niepotrzebne przedmioty (zwane potocznie ajpodami-srajpodami), czy spędzanie czasu ze znajomymi na z pozoru ekscytujących, ale de facto monotonnie nudnych rozmowach o wypitych hektolitrach wódki i plwocinach na sukieniuni Panny Basi, są tak fajne, że naprawdę trzeba ze świecą szukać kogoś kto lubi czytać. Ekranizacje (nakręcenie wersji filmowej) szybko wyparły oryginały lektur szkolnych i stały się najbardziej pożądanymi propozycjami dla żaczków. Przerobiono już Homera, Fredrę i Sienkiewicza, ale jego to Pan nie zna..przyszedł więc i czas na Pana.
Za „Pana Tadeusza” zabrał się Andrzej Wajda. Reżyser (to taki mądrala na składanym krzesełku, który pokrzykuje i pali cigarety) skądinąd bardzo znany i szanowany w Polsce, który nakręcił kilka dobrych filmów, które znalazły swe uznanie także za granicą. Zekranizowanie epopei narodowej, napisanej trzynastozgłoskowcem, było kolejnym wyzwaniem, którego nie bał się podjąć. A szkoda. Bo przykro mi tu stwierdzić, Wielmożny Panie Adamie, że oglądając film miałem lat jedenaście i nie za bardzo wiedziałem kim był Pan Bonaparte i czym się zajmował, a tym bardziej kim był tytułowy Pan Tadeusz.
Wielkie nadzieje pokładałem więc w ponownym obejrzeniu adaptacji „Pana Tadeusza”. Zwłaszcza, że od pierwszego kontaktu z Pana twórczością, przeczytałem kilka książek i dowiedziałem się kim byli Panowie Bonaparte i Tadeusz. Chętny i otwarty na sztukę usiadłem. Ale, Panie Adamie, ta świnia chrząka, tamten kolega chrapie, ten styropian (lekki materiał izolacyjny, oui, oui) trzeszczy. Jak to się wszystko na siebie nałoży: to chrząka, chrapie, trzeszczy.. no i weź tu oglądaj! No weź oglądaj!! No we.. a ja oglądałem. Ciężko z arcydzieła zrobić nad-arcydzieło. Ale istnieje też zasada, że wielka twórczość obroni się sama. Tutaj Pan Wajda znudził mnie swoją interpretacją epopei i prędzej pokuszę się o stwierdzenie, że ubrudził mundur Pana Tadeusza, niż go odświeżył. Choć wokół filmu zgromadził znakomitych fachowców m.in. Magdalenę Tesławską- Bierawską, która zadbała by kostiumy oddały jak najrealniej Pana czasy czy Allana Starskiego, laureata wielu prestiżowych nagród środowiska filmowego, który zadbał idealnie o prawdziwość otoczenia. Ale to nie pomogło w ogólnym odczuciu filmu. Faktycznie ekranizacja jest dobra dla uczniów, którzy wolą wieczorem potańczyć i porozmawiać z towarzyszami zabawy niż usiąść wygodnie w fotelu i przeczytać książkę. Ja w tym fotelu siedziałem, ale moja podświadomość wyrywała się by trochę potańczyć.
Czytając Pana książkę płynie się przez barwny świat, który Pan opisał. Oglądając film Pana Wajdy co chwilę zahacza się o jakieś konary wystające ponad powierzchnię wody. Pana dzieło jest zachwycające, tętniące życiem, sprawia, że historia Soplicowa jest mi bliska i tak namacalna, że mogę ją wprost pod palcem poczuć. I polowanie, ten polonez, i w końcu winna wielu młodzieńczych grzeszków pod kołdrą, Zosia. Natomiast doświadczona ręka Pana Wajdy, mało sprawnie pokierowała tym filmem. Zdarzają mu się zarówno trafione decyzje, jak i te, na które najlepiej spuścić kurtynę milczenia. Mamy przykład przy doborze obsady aktorskiej. Z jednej strony postawił na młodych ludzi takich jak Michał Żebrowski, który wcielił się w rolę tytułową. Zagrał go bez finezji, ale musi coś w nim być skoro zagrał, po produkcji Pana dzieła, w wielu polskich filmach i został okrzyknięty 1. amantem polskiego kina vel. "patrzę poważnie w obiektyw, by być bardziej pociągający". Pan Wajda wybrał również delikatną i piękną Alicję Bachledę - Curuś, która zagrała postać Zosi niezwykle nieśmiało i z należytą subtelnością. Nie wiem co się stało z rozumem Pana Wajdy przy obsadzie roli Księdza Robaka. Nie uwierzy Pan, ale w tą postać wcielił się Bogusław Linda, znany w Polsce z filmów o przemocy, alkoholu, pistoletach, kobietach i tak dalej. Słowem polski twardziel, który nie chce z nikim gadać i otacza się samymi starymi dupami. Niestety nie wiem skąd rozczarowanie grą aktorską Lindy, który że nie bardzo zna się na aktorstwie, ale postaci przez niego grane przez lata wsiąkły w jego osobowość na tyle, że nie potrafi wydobyć z siebie samego jakiegoś nowego tchnienia. Ale co ja tam wiem o aktorstwie.
Oglądając film co chwilę spoglądałem na zegarek. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że czas stanął w miejscu i możliwość, że ten film nigdy się nie skończy, stawała się bardziej realna. A tak bardzo tego nie chciałem. Widzi Pan, największą różnicą miedzy Pana epopeją, a ekranizacją Pana Wajdy jest taka, że ludzie w końcu wyciągną opasły tom z domowej biblioteki i przeczytają go, a wtedy zrozumieją co być może tracili kiedy byli młodzi, a do filmu mało kto wróci, bo któż by chciał tracić, jak wcześniej wspomniałem, tak cenny w dzisiejszych czasach czas.
Mam nadzieję, że zastałem Pana w dobrym zdrowiu i samopoczuciu, bo moje zostało nadszarpnięte po obejrzeniu filmu Pana Wajdy.


P.S. A dostał Pan kredyt we frankach?

niedziela, 11 stycznia 2009

Agent agenta agentem pogania

Świat poznał już wiele typów agentów, z których każdy był równie niepowtarzalny.
Był agent-przystojniak, czyli James. James Bond. Brytyjczyk, pracujący w tajnych służbach Jej Królewskiej Mości, najchętniej spędzał czas popijając swój ulubiony drink w towarzystwie zawsze seksownych, zawsze pikantnych i zwykle kiepsko kończących – kobiet (nawet polska Helena). W wolnych chwilach ratował ludzkość od zła rozproszonego po wszelkich zakątkach świata. Pomagały mu w tym takie gadżety jak niewidzialny samochód czy zegarek niszczący w ułamku sekundy strukturę grubych murów. Dżentelmen, gdy tylko była taka potrzeba, zamieniał się w bezwzględnego zabójcę nie liczącego się z niczym i nikim. I tak nieśmiertelny Agent 007 James Bond, wykreowany przez Iana Flaminga pupil czytelników, doczekał się swojego odpowiednika na srebrnym ekranie, który podbił serca milionom ludzi na całym świecie. Bondem był twardziel Sean Connery, piękniś George Lazenby, szarmancki Roger Moore, książkowy Timothy Dalton i filmowy Pierce Brosnan, aż w końcu najbardziej ludzki Daniel Craig. Bond jest wszędzie – półki wszystkich działów empiku, uginają się od ciężaru jego muskułów i sławy.
Był też agent Moulder. Amerykański detektyw z FBI to typ agenta-inteligenta. Zagadki jakie na niego czekały w każdej części opowieści, rozwiązywał wraz ze swoją uroczą partnerką agentką Scally, w której podkochiwali się w czasie szaleństwa na „Archiwum X” wszyscy młodociani posiadacze mysiego wąsa. Ale filarem tego tandemu był grany przez Davida Duchovnego Moulder, który nie zajmował się błahymi zabójstwami w dokach bostońskiego portu, czy rozczłonkowanym ciałem wzdłuż plaż Miami. Facet serdecznie wierzył w kosmitów próbujących zawładnąć Ziemią i złowieszcze pszczoły, zabijające całe rzesze mieszkańców małych miasteczek. A my to robiliśmy razem z nim. I nieważne jak trudny i wymagający byłby ten problem, to agent Moulder zawsze potrafił sobie z nim poradzić z mniejszą lub większą pomocą rudej dzierlatki. Dwie pełnometrażówki, w tym I Want to Belive z zeszłego roku, nie były tym samym, co serial powodujący u ludzi wszelkiego wieku, płci i maści wypieki na policzkach i nie trzymanie moczu. Duchovny po latach nie raczenia nas swoim „talentem aktorskim” na globalną skalę, wrócił z tarczą w serialu „Californication”, gdzie jak najbardziej pokazuje jajo, drugie jajo, dystans, rozsiewając wokół alkoho-sexo-holika z tendencjami do złośliwości i nie-pisania, niesamowity czar.
To przykłady dziarskich, mężnych i niestrudzonych odważniaków, którzy tak czy siak ratują naszą planetę. Ale są też tacy agenci jak Verloc. Cisi i niepozorni donosiciele, którzy grają na dwa fronty. Mieszkający na co dzień w Soho z żoną Winnie i jej umysłowo chorym bratem, prowadzi sklep. W owym sklepiku wieczorami przeprowadzane są schadzki anarchistów. Verloc bowiem prowadzi podwójne życie. Prozaicznego sklepikarza i tajnego agenta, pracującego na rzecz ambasady rosyjskiej. Ten prosty donosiciel policyjny zamienia się w zamachowca, który planuje zatrząść opinią publiczną podczas odbywającej się w Anglii konferencję międzynarodową na temat „powstrzymania przestępczości politycznej”. Powieść Josepha Conrada idealnie pokazuje przemianę mentalną i psychiczną głównego bohatera, który z poczwarki przeobraża się w prawdziwe monstrum, gotowe do destrukcji ówczesnego świata. Celem jest Królewskie Obserwatorium w londyńskim Greenwich.
Należałoby powtórzyć za polskim politykiem, że zewsząd otaczają nas agenci. Jak nie „Bolek” to Moulder. Raz Bond, raz Verloc. Każdy z nich na swój sposób prowadzi grę, która ma na celu zniszczenie zła. Czy rzeczywistego, czy tylko i wyłącznie panującego w naszej wyobraźni. To już ocenią inni, lecz jedno pewne jest to, że powinniśmy uważać na każdym spotkaniu, czy aby nie szpieguje nas agent. A ich jak wiadomo jest jak lodu.