niedziela, 11 stycznia 2009

Agent agenta agentem pogania

Świat poznał już wiele typów agentów, z których każdy był równie niepowtarzalny.
Był agent-przystojniak, czyli James. James Bond. Brytyjczyk, pracujący w tajnych służbach Jej Królewskiej Mości, najchętniej spędzał czas popijając swój ulubiony drink w towarzystwie zawsze seksownych, zawsze pikantnych i zwykle kiepsko kończących – kobiet (nawet polska Helena). W wolnych chwilach ratował ludzkość od zła rozproszonego po wszelkich zakątkach świata. Pomagały mu w tym takie gadżety jak niewidzialny samochód czy zegarek niszczący w ułamku sekundy strukturę grubych murów. Dżentelmen, gdy tylko była taka potrzeba, zamieniał się w bezwzględnego zabójcę nie liczącego się z niczym i nikim. I tak nieśmiertelny Agent 007 James Bond, wykreowany przez Iana Flaminga pupil czytelników, doczekał się swojego odpowiednika na srebrnym ekranie, który podbił serca milionom ludzi na całym świecie. Bondem był twardziel Sean Connery, piękniś George Lazenby, szarmancki Roger Moore, książkowy Timothy Dalton i filmowy Pierce Brosnan, aż w końcu najbardziej ludzki Daniel Craig. Bond jest wszędzie – półki wszystkich działów empiku, uginają się od ciężaru jego muskułów i sławy.
Był też agent Moulder. Amerykański detektyw z FBI to typ agenta-inteligenta. Zagadki jakie na niego czekały w każdej części opowieści, rozwiązywał wraz ze swoją uroczą partnerką agentką Scally, w której podkochiwali się w czasie szaleństwa na „Archiwum X” wszyscy młodociani posiadacze mysiego wąsa. Ale filarem tego tandemu był grany przez Davida Duchovnego Moulder, który nie zajmował się błahymi zabójstwami w dokach bostońskiego portu, czy rozczłonkowanym ciałem wzdłuż plaż Miami. Facet serdecznie wierzył w kosmitów próbujących zawładnąć Ziemią i złowieszcze pszczoły, zabijające całe rzesze mieszkańców małych miasteczek. A my to robiliśmy razem z nim. I nieważne jak trudny i wymagający byłby ten problem, to agent Moulder zawsze potrafił sobie z nim poradzić z mniejszą lub większą pomocą rudej dzierlatki. Dwie pełnometrażówki, w tym I Want to Belive z zeszłego roku, nie były tym samym, co serial powodujący u ludzi wszelkiego wieku, płci i maści wypieki na policzkach i nie trzymanie moczu. Duchovny po latach nie raczenia nas swoim „talentem aktorskim” na globalną skalę, wrócił z tarczą w serialu „Californication”, gdzie jak najbardziej pokazuje jajo, drugie jajo, dystans, rozsiewając wokół alkoho-sexo-holika z tendencjami do złośliwości i nie-pisania, niesamowity czar.
To przykłady dziarskich, mężnych i niestrudzonych odważniaków, którzy tak czy siak ratują naszą planetę. Ale są też tacy agenci jak Verloc. Cisi i niepozorni donosiciele, którzy grają na dwa fronty. Mieszkający na co dzień w Soho z żoną Winnie i jej umysłowo chorym bratem, prowadzi sklep. W owym sklepiku wieczorami przeprowadzane są schadzki anarchistów. Verloc bowiem prowadzi podwójne życie. Prozaicznego sklepikarza i tajnego agenta, pracującego na rzecz ambasady rosyjskiej. Ten prosty donosiciel policyjny zamienia się w zamachowca, który planuje zatrząść opinią publiczną podczas odbywającej się w Anglii konferencję międzynarodową na temat „powstrzymania przestępczości politycznej”. Powieść Josepha Conrada idealnie pokazuje przemianę mentalną i psychiczną głównego bohatera, który z poczwarki przeobraża się w prawdziwe monstrum, gotowe do destrukcji ówczesnego świata. Celem jest Królewskie Obserwatorium w londyńskim Greenwich.
Należałoby powtórzyć za polskim politykiem, że zewsząd otaczają nas agenci. Jak nie „Bolek” to Moulder. Raz Bond, raz Verloc. Każdy z nich na swój sposób prowadzi grę, która ma na celu zniszczenie zła. Czy rzeczywistego, czy tylko i wyłącznie panującego w naszej wyobraźni. To już ocenią inni, lecz jedno pewne jest to, że powinniśmy uważać na każdym spotkaniu, czy aby nie szpieguje nas agent. A ich jak wiadomo jest jak lodu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz