wtorek, 3 lutego 2009

List do mistrza

Drogi Panie Adamie,

W ostatnim liście wspomniałem Panu o kinematografii, wynalazku, który jak się okazało, został stworzony ku uciesze wielu ludzi nie przepadających za czytaniem książek. Dnie spędzone na przewracaniu kartek w pełnym skupieniu, zamieniły się w dwie godziny wpatrywania się w ekran. To Pana zaskoczy futurystyczny heros walczący o prawo i sprawiedliwość naszej planety, to znów bohaterzy tragedii i komedii Shakespeara zamiast na scenie, poruszać się będą za szklaną barierą światła. Niech Pan przyzna, zaiste bardzo wygodne. Teraz gdy czas tak szybko upływa i jeszcze szybciej rośnie jego wartość, czytanie powieści, nowel czy bajek jest najnormalniejszą jego stratą. Największym echem odbija się to wśród młodzieży. Wie Pan te zabawy, różne niepotrzebne przedmioty (zwane potocznie ajpodami-srajpodami), czy spędzanie czasu ze znajomymi na z pozoru ekscytujących, ale de facto monotonnie nudnych rozmowach o wypitych hektolitrach wódki i plwocinach na sukieniuni Panny Basi, są tak fajne, że naprawdę trzeba ze świecą szukać kogoś kto lubi czytać. Ekranizacje (nakręcenie wersji filmowej) szybko wyparły oryginały lektur szkolnych i stały się najbardziej pożądanymi propozycjami dla żaczków. Przerobiono już Homera, Fredrę i Sienkiewicza, ale jego to Pan nie zna..przyszedł więc i czas na Pana.
Za „Pana Tadeusza” zabrał się Andrzej Wajda. Reżyser (to taki mądrala na składanym krzesełku, który pokrzykuje i pali cigarety) skądinąd bardzo znany i szanowany w Polsce, który nakręcił kilka dobrych filmów, które znalazły swe uznanie także za granicą. Zekranizowanie epopei narodowej, napisanej trzynastozgłoskowcem, było kolejnym wyzwaniem, którego nie bał się podjąć. A szkoda. Bo przykro mi tu stwierdzić, Wielmożny Panie Adamie, że oglądając film miałem lat jedenaście i nie za bardzo wiedziałem kim był Pan Bonaparte i czym się zajmował, a tym bardziej kim był tytułowy Pan Tadeusz.
Wielkie nadzieje pokładałem więc w ponownym obejrzeniu adaptacji „Pana Tadeusza”. Zwłaszcza, że od pierwszego kontaktu z Pana twórczością, przeczytałem kilka książek i dowiedziałem się kim byli Panowie Bonaparte i Tadeusz. Chętny i otwarty na sztukę usiadłem. Ale, Panie Adamie, ta świnia chrząka, tamten kolega chrapie, ten styropian (lekki materiał izolacyjny, oui, oui) trzeszczy. Jak to się wszystko na siebie nałoży: to chrząka, chrapie, trzeszczy.. no i weź tu oglądaj! No weź oglądaj!! No we.. a ja oglądałem. Ciężko z arcydzieła zrobić nad-arcydzieło. Ale istnieje też zasada, że wielka twórczość obroni się sama. Tutaj Pan Wajda znudził mnie swoją interpretacją epopei i prędzej pokuszę się o stwierdzenie, że ubrudził mundur Pana Tadeusza, niż go odświeżył. Choć wokół filmu zgromadził znakomitych fachowców m.in. Magdalenę Tesławską- Bierawską, która zadbała by kostiumy oddały jak najrealniej Pana czasy czy Allana Starskiego, laureata wielu prestiżowych nagród środowiska filmowego, który zadbał idealnie o prawdziwość otoczenia. Ale to nie pomogło w ogólnym odczuciu filmu. Faktycznie ekranizacja jest dobra dla uczniów, którzy wolą wieczorem potańczyć i porozmawiać z towarzyszami zabawy niż usiąść wygodnie w fotelu i przeczytać książkę. Ja w tym fotelu siedziałem, ale moja podświadomość wyrywała się by trochę potańczyć.
Czytając Pana książkę płynie się przez barwny świat, który Pan opisał. Oglądając film Pana Wajdy co chwilę zahacza się o jakieś konary wystające ponad powierzchnię wody. Pana dzieło jest zachwycające, tętniące życiem, sprawia, że historia Soplicowa jest mi bliska i tak namacalna, że mogę ją wprost pod palcem poczuć. I polowanie, ten polonez, i w końcu winna wielu młodzieńczych grzeszków pod kołdrą, Zosia. Natomiast doświadczona ręka Pana Wajdy, mało sprawnie pokierowała tym filmem. Zdarzają mu się zarówno trafione decyzje, jak i te, na które najlepiej spuścić kurtynę milczenia. Mamy przykład przy doborze obsady aktorskiej. Z jednej strony postawił na młodych ludzi takich jak Michał Żebrowski, który wcielił się w rolę tytułową. Zagrał go bez finezji, ale musi coś w nim być skoro zagrał, po produkcji Pana dzieła, w wielu polskich filmach i został okrzyknięty 1. amantem polskiego kina vel. "patrzę poważnie w obiektyw, by być bardziej pociągający". Pan Wajda wybrał również delikatną i piękną Alicję Bachledę - Curuś, która zagrała postać Zosi niezwykle nieśmiało i z należytą subtelnością. Nie wiem co się stało z rozumem Pana Wajdy przy obsadzie roli Księdza Robaka. Nie uwierzy Pan, ale w tą postać wcielił się Bogusław Linda, znany w Polsce z filmów o przemocy, alkoholu, pistoletach, kobietach i tak dalej. Słowem polski twardziel, który nie chce z nikim gadać i otacza się samymi starymi dupami. Niestety nie wiem skąd rozczarowanie grą aktorską Lindy, który że nie bardzo zna się na aktorstwie, ale postaci przez niego grane przez lata wsiąkły w jego osobowość na tyle, że nie potrafi wydobyć z siebie samego jakiegoś nowego tchnienia. Ale co ja tam wiem o aktorstwie.
Oglądając film co chwilę spoglądałem na zegarek. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że czas stanął w miejscu i możliwość, że ten film nigdy się nie skończy, stawała się bardziej realna. A tak bardzo tego nie chciałem. Widzi Pan, największą różnicą miedzy Pana epopeją, a ekranizacją Pana Wajdy jest taka, że ludzie w końcu wyciągną opasły tom z domowej biblioteki i przeczytają go, a wtedy zrozumieją co być może tracili kiedy byli młodzi, a do filmu mało kto wróci, bo któż by chciał tracić, jak wcześniej wspomniałem, tak cenny w dzisiejszych czasach czas.
Mam nadzieję, że zastałem Pana w dobrym zdrowiu i samopoczuciu, bo moje zostało nadszarpnięte po obejrzeniu filmu Pana Wajdy.


P.S. A dostał Pan kredyt we frankach?

niedziela, 11 stycznia 2009

Agent agenta agentem pogania

Świat poznał już wiele typów agentów, z których każdy był równie niepowtarzalny.
Był agent-przystojniak, czyli James. James Bond. Brytyjczyk, pracujący w tajnych służbach Jej Królewskiej Mości, najchętniej spędzał czas popijając swój ulubiony drink w towarzystwie zawsze seksownych, zawsze pikantnych i zwykle kiepsko kończących – kobiet (nawet polska Helena). W wolnych chwilach ratował ludzkość od zła rozproszonego po wszelkich zakątkach świata. Pomagały mu w tym takie gadżety jak niewidzialny samochód czy zegarek niszczący w ułamku sekundy strukturę grubych murów. Dżentelmen, gdy tylko była taka potrzeba, zamieniał się w bezwzględnego zabójcę nie liczącego się z niczym i nikim. I tak nieśmiertelny Agent 007 James Bond, wykreowany przez Iana Flaminga pupil czytelników, doczekał się swojego odpowiednika na srebrnym ekranie, który podbił serca milionom ludzi na całym świecie. Bondem był twardziel Sean Connery, piękniś George Lazenby, szarmancki Roger Moore, książkowy Timothy Dalton i filmowy Pierce Brosnan, aż w końcu najbardziej ludzki Daniel Craig. Bond jest wszędzie – półki wszystkich działów empiku, uginają się od ciężaru jego muskułów i sławy.
Był też agent Moulder. Amerykański detektyw z FBI to typ agenta-inteligenta. Zagadki jakie na niego czekały w każdej części opowieści, rozwiązywał wraz ze swoją uroczą partnerką agentką Scally, w której podkochiwali się w czasie szaleństwa na „Archiwum X” wszyscy młodociani posiadacze mysiego wąsa. Ale filarem tego tandemu był grany przez Davida Duchovnego Moulder, który nie zajmował się błahymi zabójstwami w dokach bostońskiego portu, czy rozczłonkowanym ciałem wzdłuż plaż Miami. Facet serdecznie wierzył w kosmitów próbujących zawładnąć Ziemią i złowieszcze pszczoły, zabijające całe rzesze mieszkańców małych miasteczek. A my to robiliśmy razem z nim. I nieważne jak trudny i wymagający byłby ten problem, to agent Moulder zawsze potrafił sobie z nim poradzić z mniejszą lub większą pomocą rudej dzierlatki. Dwie pełnometrażówki, w tym I Want to Belive z zeszłego roku, nie były tym samym, co serial powodujący u ludzi wszelkiego wieku, płci i maści wypieki na policzkach i nie trzymanie moczu. Duchovny po latach nie raczenia nas swoim „talentem aktorskim” na globalną skalę, wrócił z tarczą w serialu „Californication”, gdzie jak najbardziej pokazuje jajo, drugie jajo, dystans, rozsiewając wokół alkoho-sexo-holika z tendencjami do złośliwości i nie-pisania, niesamowity czar.
To przykłady dziarskich, mężnych i niestrudzonych odważniaków, którzy tak czy siak ratują naszą planetę. Ale są też tacy agenci jak Verloc. Cisi i niepozorni donosiciele, którzy grają na dwa fronty. Mieszkający na co dzień w Soho z żoną Winnie i jej umysłowo chorym bratem, prowadzi sklep. W owym sklepiku wieczorami przeprowadzane są schadzki anarchistów. Verloc bowiem prowadzi podwójne życie. Prozaicznego sklepikarza i tajnego agenta, pracującego na rzecz ambasady rosyjskiej. Ten prosty donosiciel policyjny zamienia się w zamachowca, który planuje zatrząść opinią publiczną podczas odbywającej się w Anglii konferencję międzynarodową na temat „powstrzymania przestępczości politycznej”. Powieść Josepha Conrada idealnie pokazuje przemianę mentalną i psychiczną głównego bohatera, który z poczwarki przeobraża się w prawdziwe monstrum, gotowe do destrukcji ówczesnego świata. Celem jest Królewskie Obserwatorium w londyńskim Greenwich.
Należałoby powtórzyć za polskim politykiem, że zewsząd otaczają nas agenci. Jak nie „Bolek” to Moulder. Raz Bond, raz Verloc. Każdy z nich na swój sposób prowadzi grę, która ma na celu zniszczenie zła. Czy rzeczywistego, czy tylko i wyłącznie panującego w naszej wyobraźni. To już ocenią inni, lecz jedno pewne jest to, że powinniśmy uważać na każdym spotkaniu, czy aby nie szpieguje nas agent. A ich jak wiadomo jest jak lodu.

piątek, 26 grudnia 2008

O spontaniczności słów kilka...

Tak sobie ostatnio myślałem, że nasze życie składa się z nieprzerwanych spontaniczności i ciągnących się, spełnionych bądź nie, planów. Ale co jest do prawdy lepsze? Który z pedałów mocniej napędza mechanizm trybików życia (mam nadzieję, że nie Raczek-Nieboraczek)? Czy któreś z tych obojga może istnieć, bez egzystencji drugiego? Kobieta sporem stoi – stringi czy majtki? Spodnie czy sukienka? Depilacja czy wyzwolenie? Facet z brodą czy z pieniędzmi? Szkoła czy dyskoteki? Wegetarianie czy weganie? Mało kogo z nas chłopów to obchodzi, ale cóż poradzić z małym Wackiem – po prostu się go ma. Praw natury Pan nie zmienisz i nie bądź Pan głąb. Kobiety też się nie zmienią, ale za to na zmianę upierają się, jak to one, że raz wolą spontanicznych facetów, drugi raz, że ułożonych i poukładanych. Takich ojców. Właśnie, kobiety miały swoją Jokastę i Edypa i te całe kompleksy? To skąd ten pociąg do gości z grubym portfelem i owłosieniem na klacie i plecach? Ale nie o tym, nie o tym. Dość dygresji i przejdźmy do rzeczy. Spontaniczność to naprawdę coś dobrego? No bo czy możemy powiedzieć, że nieumyślne, nagłe i całkowicie niezaplanowane puszczenie pawika na imprezie to powód do samczej egzystencji wśród ponętnej płci pięknej? No, nie wiem. Albo spontaniczne zapłodnienie podczas przypadkowego seksu, na tejże (lubię Kraków) zabawie w rytmie Rihanny i promili taniego wina. Takich spontanów Wam trzeba, moje drogie panie? Albo ni stąd, ni zowąd, bach chcemy iść na mecz z kumplami, zamiast przemierzać sklepy rozmawiając ze sobą: „Co do licha? Znów Kupicha! W innym sklepiku? Po Rubiku! Seksowne skarbie fatałaszki? I tak na starość będziesz jadła kaszki! Po co Ci ten różowy stanik? Chcesz mieć, widać, własny kramik!”. Nie takiej spontaniczności u nas szukacie, pewnie same powiecie. I przyznam rację, no bo co mam zrobić. Spontan to spontan. Wolicie zapewne jak się Was niespodziewanie całuje, równie nieoczekiwanie łapie za rękę w parku, albo daj Boże, kupuje kwiaty, szykowne kolczyki, albo zaprasza do restauracji. Oburzone rzucicie – „no to zaplanujcie te wszystkie rzeczy!”. Ale kiedy my marzymy i układamy jak puzzle układankę pt. „Kochanie! To będzie twój seks stulecia” to wy, niby całkowicie spontanicznie odpieracie atak „weź, głowa mnie boli. Obejrzyj Ani Mru Mru na dwójce”. No to my myk ani mru, mru i mamy kabaret. Albo zaplanujemy sobie, by złapać was za pupcie (cii może czytają to dzieci) właśnie teraz, by pokazać, że nas kręcicie, jesteśmy odważni, a wy jesteście nasze, to tylko plask i trzask słychać po pustym już mieszkaniu. Że świnia, że łajdak, że pedał (nie wiem dlaczego, ale wobec płaczącego Pi(e)róga i ww. Homara to modne sformułowanie, a kobieca pogoń za trendami nie zna granic). Zastanawiam się więc i dumam, pocierając sparzone od dymu oczy. Co jest wartością samą w sobie. Gdzie zacierają się granice, a gdzie tak naprawdę one się zarysowują? To może lepiej, jak trochę jest tego, trochę tamtego? Tak jak na przykład podczas zaplanowanej na niedzielne popołudnie podróży do Powsina, jakiś nieogolony i śmierdzący kanar niespodziewanie wlepi nam mandat za brak posiadania ważnego bilety? Nie, nie lepiej. Albo w trakcie owejże (nie ma takiego słowa, ale naprawdę lubię Kraków) trasy, nagle powiecie spontanicznie „Spałam z Jarkiem”? Jeżeli chodziłoby o mnie i o tego Jarka, to dla niego lepiej i pogratulowałbym mu pierwszej kobiety od niepamiętnych czasów, a dla mnie lepiej, bo miałbym pretekst do zerwania z nic nie znaczącym, chodzącym egzemplarzem Cosmo i niczym tą „gazetę” wyrzucił do śmietnika pamięci. To jak Panie i Panowie? Na planie czy na spontanie? Bo, oto w istocie tego tekstu jest pytanie.

poniedziałek, 22 grudnia 2008

Karp nieżywy

Z kobietami jest jak z prezentami - niby wszystko pięknie wygląda z zewnątrz, te wstążeczki i czerwień opakowania, ale nigdy nie wiesz co czeka na ciebie w środku. Chyba, że nie wierzysz w Mikiego, to o zawartości świątecznego pudełka z giftem dowiedziałeś się już wcześniej. Jeżeli jednak brodacz z Laponii to dla ciebie rzecz święta niczym tipsy na kopytach jednorożca Joli, a odkrywanie (zdjęcie z dzierlatki odzienia wierzchniego też może być pomocne) kobiety to dla ciebie najsłodsza tajemnica, to pozostaje rozerwać eleganckie opakowanie i spotkać się z rzeczywistością. Ale jak to zrobić. Nie da się przecież kobiety tak na pół, zwyczajnie nożem rozpłatać. Nie da? Da się, tylko w przenośni!!! Ale kiedy już dysponujemy daną białogłową, to co my tam mamy we wnętrznościach. Dajmy na przykład, losowo wybraną 20-letnią dziewczynę po wzlotach i upadkach miłosnych, o czarnych włosach, zielonych oczach, która skonczyla niezle liceum z marką, a teraz studiuje na państwowej uczelni, lecz do końca nie wiem co będzie robić w życiu. Nie ma prawa jazdy, lubi słuchać smutnych kawałków i zajadać się włoską kuchnią. Po prostu zwykła, normalna dziewczyna ze stolicy. Przepis na rozgryzienie takiego homo sapiens cyckatus jest prosty i skomplikowany zarazem: potrzebny Ci nóż, trochę gotówki, cierpliwość i owa dzierlatka. Uśpij winem i połóż na stół, potem rozkrój brzuch i spójrz w studnię wiedzy o swojej kobiecie. Kolor wątroby powie Ci, czy lubi się napić, co w Twoich alkoholowych wojażach z kolegami z wojska będzie wiążące. Jeżeli żoładek jest napełniony porządnie, aż pęka od zamieszczonych w nim rarytasów, sprawdź stan wcześniej wspomnianej gotówki - nie wiadomo czy cię na taką dziewczynę stać. Płuca w porządku? Pali czy nie pali, wiadomo, że jej westchnięcia będą Twoim tak lub nie w łóżku. Będzie wzdychać często - seks murowany. Kobiety ze słabą kondycją nie szukamy. Teraz nerki - są dwie? Jeżeli jest jedna to znaczy, że kocha swoją rodzinę i podarowała komuś swój filtr komuś potrzebującemu. Serce. Sprawdź czy jest tam wystarczająco dużo miejsca na ciebie, twój brzuch i masę wad które na pewno wprawnymi ślepiami kiedyś dostrzeże. Jeżeli serce za szybko bije, to nie znaczy, że nie chce Ci pokazać kogo chowa w środku, tylko ma po prostu arytmię albo migotanie przedsionków albo nie daj boże zawał. Jeżeli obowiązuje trzecia opcja, natychmiast zaprzestaj dalszych oględzin. Jeśli jednak jest wszystko w porządku, ostatnią rzeczą jaką sprawdź czy miednica jest szeroka, co pozwoli ci sądzić, że urodzi Ci wiele dzieci, na które nigdy nie zarobisz. Ręcę do pracy i krótkie stopy, przygotowane do zmiejszenia dystansu między Twoją kobieta a zlewem, to już sprawdzanie dodatkowe - nie obligatoryjne.

UWAGA!
Wszystkie sprawy dotyczące rozkrajania, potraktować należy rozmową. W ramach świątecznego treningu, można wykorzystać karpika.

wtorek, 16 grudnia 2008

kocham kino - reaktywacja

Idą święta. Gdyby domy handlowe wpore nie zadudniły w dzwon na alarm, wywieszając świecidełka i inne badziewie, człowiek dalej pochłonięty byłby w marazmie codzienności. A tak nie dość, że wszyscy świeci już dawno poinformowani, to zwykły szarak może spokojnie i bez niepotrzebnych stresów oddać się przyjemności kupowania prezentów. Szczególnie temu winszują panowie w szczęśliwych związkach, którzy dla swoich dzierlatek, bądź właśnie z nimi przemierzają sklepowe półki w poszukiwaniu świątecznych rarytasów i prezentów pod ozdobione świerki. Aha uwaga, jeżeli nagle w galerii usłyszymy huk wystrzeliwanego naboju - spokojnie, to tylko jakiś samiec dokonał wyboru gwiazdkowego prezentu. Ale do rzeczy. Cóż tam mogą znaleźć Polacy na ów regałach? Oprócz nadciągających ze wszechstron motywów grubego pana z brodą, w którego istnienie nie sposób nie wierzyć (skoro jest na kubkach, serwetkach i w wyobraźni dzieci to znaczy, że jest!), można wyszukać coś muzycznego, albo filmowego co na stałe wzbogaci naszą płytotekę, wideotekę czy inną tam tekę. Kilk słów o tym co wziąć, a co schować przed innymi klientami, by zrobić im przysługę.

***

"Kiedyś mnie znajdziesz"
reż. Helen Hunt
wyst. Helen Hunt, Matthew Broderick, Colin Firth

Obyś nigdy tego DVD nie znalazł. Kolejny film z gatunku "ale o co chodzi?". Dojrzała kobieta April Epner (w tej roli Hunt), w dzieciństwie adoptowana, niczego na świecie nie chce bardziej od urodzenia dziecka. Wiosen przeżyła już prawie 40, a więc wyzwanie godne pochwały. Prędzej pan prezes znalazłby partnerkę do karmienia kota, niżli April zostanie matką. Historia zawiązuje się tak: April wychodzi za mąż za Bena, który tak naprawdę żenić się nie chce, bo w głowie mimo upływu lat i nabieranego doświadczenia pozostała mu koszykówka i kebab. No to April siup rozwód. Zaraz potem poznaje przystojniaka Franka, który już jest całkiem glamour, a i na dzieciach się zna i na sytuacji chińskich prowincji także. W całą historię niepotrzebnie wmanewrowana tragedia: umiera przybrana matka April, ale zaraz potem pojawia się biologiczna rodzicielka (siląc się i pocąc próbowała być śmieszna Bette Midler - cukierkowa 50-tka amerykańskiej estrady). Konstans zachowany, by znów zostać zachwiany. April zachodzi w ciąże i momentalnie traci dziecko. Creme de la creme i finał debla jest taki - zmęczona życiem April razem z przystojniakiem adoptują dziecko i żyją długo i szczęśliwie. Nawet pisząc to dostałem niestrawności, jakdby niedopieczony karp stanął mi w gardle galaretą. Więcej problematyki niż logiki.

1/5

***

"Cinema Paradiso"
reż. Giuseppe Tornatore
wyst. Philippe Noiret, Salvatore Cascio

Mus, obowiązek i priorytet w kolekcji i duszy każdego szanującego się kinomana. Za prostotę stylu, za niepodważalny urok i czar młodego Toto, i wreszcie za to, że przywraca wiarę w kino nawet najbardziej opornemu widzowi. Historia miłości do filmów, kobiety i priorytetów jakimi powinien się młody człowiek trzymać. Chapeau bas, gacie w dół i forsa na sklepowy stół. Ciężko znaleźć, ale warto zostawić towarzysza świątecznej pogoni za prezentami i samodzielnie natrudzić się w odnalezieniu tej zaginionej arki włoskiej kinematografii.

5/5

***

Nosowska/Osiecka

Zmierzyć się z doskonałym. To brzmi jak tytuł hollywoodzkiego filmu o klonowaniu człowieka. Idealne zastosowanie ma także w przypadku podjęcia się aranżacji piosenek Agnieszki Osieckiej. Wyzwanie to nie na lada, bowiem interpretacja artysty może przyczynić się do absolutnej klęski. Repertuar królowej polskiej piosenki literackiej, do swojego najnowszego albumu solowego „Osiecka” wykorzystała Katarzyna Nosowska. Zdjęła z dotychczas nagranych piosenek łatkę jarmarcznych aranżacji i zaśpiewała bez specjalnego mizdrzenia się. Płyta jak sztylet mocno przebija się do głębi naszej duszy, wprowadzając w nią niepokój i refleksję nad przemijającym życiem. Nosowska doskonale rozumie, co chciała przekazać Osiecka, przez co jej interpretacje brzmią niesamowicie przekonująco. Na płycie „Osiecka” znalazły się takie utwory jak: „Kokaina”, „Uroda”, „Zielono mi” i „Uciekaj moje serce”. W przypadku nowego krążka Nosowskiej, walka z doskonałym, zakończyła się zwycięstwem

4/5

***

Aga Zaryan "Live at Palladium"

Muzycy jazzowi są jak kobiece perfumy: niby zupełnie do siebie podobni, a jednak głos, ekspresja i styl każdego z nich jest trochę inny. Wyjątkowa jest też polska wokalistka jazzowa Aga Zaryan, której ciepły głos robi co raz większą furorę w Europie i Ameryce. W Polsce ma już wyrobioną markę, dlatego też jej ostatni album „Live at Palladium” sprzedaje się jak świeże bułeczki. Płyta, która ukazała się na rynku sześć miesięcy temu, została nagrana po dwóch latach koncertowania na rodzimych i zagranicznych scenach. W latach głośnej i niezbyt wyszukanej tandety muzycznej, ktoś kto przynosi ukojenie i spokój swoim głosem jest bezcenny. Agnieszka Skrzypek, bo tak naprawdę nazywa się wokalistka, jest taką muzyczną kołyską bez wątpienia. Jej grzeczne i pełne ciepła koncerty zachowują dobry smak i elegancję - co dzieje się już niestety tylko w klasyce i jazzie. Słuchając „Throw it Away” czy „I Hear Music” w wykonaniu 31-letniej Zaryan, ma się wrażenie uczestnictwa w skromnym, aczkolwiek odświętnym spotkaniu z muzyką.

5/5

***

Kanye West „808s & Heartbreak”

Tylko zarozumiały i egoistyczny napastnik strzela dużo bramek i zostaje królem strzelców. Tą dewizą kieruje się amerykański raper Kanye West, który kiedyś powiedział w wywiadzie, że jest najlepszym raperem na świecie, a inni go nie obchodzą. Jego hip-hop jest zarazem nowatorski i eksperymentalny, co dojrzały i przemyślany. Na najnowszym longplayu „808s & Heartbreak” Kanye opowiada o różnych rodzajach straty. W kawałku „Heartbreak” żali się po rozejściu z dziewczyną, natomiast „Coldest Winter” jest hołdem dla zmarłej matki artysty. Wytyczający ścieżkę we współczesnym hip-hopie Kanye, pobawił się też elektroniką. Zaskoczył użyciem autotunera, który wzmacnia efekt chropowatości i zniekształceń w głosie wykonawcy i automatem perkusyjnym stosowanym w późnych latach 80-tych. Jednym słowem: majstersztyk. Czym zaskoczy przy następnej płycie? Ultradźwięczne delfiny czy kapela góralska?

3.5/5

***

Rozejrzyjcie się jeszcze za nowym krążkiem Guns and Roses, CocoRosie i Rosin Murphy. Natomiast nie ważcie się tykać świętości Rubika, Feela i Banaszak. Skoro to relikwie to przecież dłonie zwykłego śmiertelnika nie byłyby w stanie podnieść płyty z półki, a co dopiero zanieść ją do kasy. Karpik już wannie majestatycznie pływa, uszka kobieciny kleją, a pierwsza gwiazdaka tuż tuż. Kto wie, czy Jarek da dużego konia w ręce Joli, czy Brangelina z potomstwem kupią golarkę do wąsów Bradowi, albo czy obrabowani tytułu aktora bracia Mroczkowie dostaną takie same różowo-fioletowe rajtuzy.

początek.

Początki zawsze były trudne. Od maleńkości, ba ledwo z kołyski człowiek wyszedł , danego delikwenta na podłogę raz, dwa sadzano i zmuszano do chodzenia, mówienia "tata", mówienia "mama" i załatwiania się do nocnika. Babcia, nauczona skądinąd nie z własnej woli konspiracji, potajemnie przed rodzicami szeptała: "Powiedz najpierw babcia urwisie! B-a-b-c-i-a!". I weź tu człowieku coś powiedz jak dookoła tyle do ugryzienia, przewrócenia i zepsucia. No, nie da się. Taki Batman - też zaczynał kiepsko. W 1912 roku, na długo przed tym jak Bob Kane - rysownik i scenarzysta - wymyślił komiksowego Batmana, latać zachciało się krawcowi Franzowi Reicheltowi. Ubrany we własnego projektu strój-pelerynę a la nietoperz, skoczył biedaczyna z wieży Eifle'a i uderzył z hukiem w paryski bruk. Idiotyczną śmierć zarejestrowała kamera towarzysząca śmiałkowi, który myślał, że będzie pierwszym latającym człowiekiem. Widać mitologii greckiej nie czytał, bowiem wiedziałby, że jest tylko plagiatorem rodzinnego tandemu "Dedal-Ikar". Ba, ale co tam Batman, taką potęgę toruńskiej radiofoni też nie od razu zmajstrowano. Taki Rubik czy Gosia z pieprzykiem, nie zostali z miejsca takim Rubikiem i taką Gosią. Polska czy światowa kinematografia nie znów tak szybko zagubiła gdzieś swoje trajektoria. Kraków jakiś czas się budował, na niepodległość czekaliśmy po rozbiorach sporo, a i era potęgi papieru toaletowego trwała o 45 lat za długo. Generalnie rzecz biorąc - zawsze było pod górkę. Ja też bez pośpiechu pchać będę ów syzyfowy głaz - jakim jest ten blog - ponieważ wkoło tyle rzeczy do pogryzienia, przewrócenia i zepsucia.